Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty

01 kwietnia, 2014

Obiadek

Dziś, czekając w przedszkolu na Tomeczka (ubierał się), usłyszałam taką oto rozmowę:
M.: E., czy zjadłaś dzisiaj obiadek?
E.: Obiadek? Oczywiście, że zjadłam! I to cały obiadek.
M.: Naprawdę zjadłaś cały obiadek? Tak ci smakował? (nadzieja w głosie)
Przechodząca akurat korytarzem intendentka odezwała się: E. nie zjadła dzisiaj obiadku.
Na co rezolutna E.: Prima aprilis!
W tym momencie pani intendentka zaśmiała się i dodała:  Oj, gdybyś zjadła ten obiadek to wszyscy byśmy dzisiaj mieli prima aprilis.
E. to niejadek, jej mama strasznie nad tym ubolewa, więc jednym z często poruszanych tematów z typu "co było dzisiaj w przedszkolu", są pytania o posiłki.

Rozumiem mamę tej dziewczynki.:) Tomek także jest niejadkiem (wzrokiem i zapachem potrafi ocenić, czego nie lubi i co mu na pewno nie posmakuje), choć ostatnio przynajmniej wszystkiego w minimalnej ilości próbuje. Ja także podpytuję go często co pysznego, nowego zjadł.:)


29 marca, 2014

...

Dziś byliśmy całą familią na zakupach. Główne zakupy to bielizna, oraz obuwie (dzieci szybko wyrastają z rzeczy). W związku z wyjściem całą rodzinką, muszę podzielić się pewną refleksją... Mianowicie, jak idziemy razem - a jest nas dwójka dorosłych i piątka dzieci - widzę, jak wiele osób liczy nam dzieci. Nie jest to temat, który dopiero teraz zauważyłam, dziś się nim dzielę. Czasem głowy ludziom aż "chodzą"... Ja wiem, żeśmy "rodzina wielodzietna", ale czasem kaprys na twarzy potrafi zirytować. Niektórzy reagują tak, jakby łożyli na nasze dzieci i irytował ich fakt, że mamy ich aż "tyle". Wiem, że nie powinnam się tym przejmować, zwyczajnie nie zauważać, ale niekiedy po prostu nie da się. Dziś nawet kilka razy usłyszeliśmy komentarze słowne. Czy naprawdę ludzi już tak szokuje widok normalnej rodziny z piątką dzieci? Rzadko wychodzimy z całą piątką jednocześnie, a jak tak się dzieje, to nie użeramy się ani nie złościmy, bo dzieci są posłuszne (w granicach normalnych zachowań), nie są nazbyt hałaśliwe, jedynie gadatliwe.;) Może ta normalność po prostu zaskakuje. Może to, że nie wyglądam na umęczoną styraną mamę, tylko na zadowoloną z życia i z tego "co mam" tak szokuje? Nie wiem.

Zaczynam świętowanie.;) 
Wczoraj dostałam pierwszy prezent urodzinowy.:) Śliczne kolczyki zrobione przez moją siostrę. Do tego kartka własnoręcznie zrobiona. Milutko, szczególnie, że mieszkamy kawał drogi od siebie.:) Zdjęcia dorzucę nieco później.
A teraz już zmykam do łóżka, bo dzisiajszej nocy, sen krótszy o godzinę...  Czas letni wita.

06 stycznia, 2014

Orszak Trzech Króli

Z Nowym Rokiem... :)
Dzisiaj świętowaliśmy Objawienie Pańskie, czyli popularnie zwane "Święto Trzech Króli". W naszej parafii po raz pierwszy został zorganizowany orszak. Od strony praktycznej całym przygotowaniem zajęli się Rycerze Kolumba, w kwestii scenariusza scenek tematem zajął się nasz wikary, ks. Krzysztof. Całość składała się z kilku scen. Pierwsza scenka rozgrywała się przy kościele, kolejne dwie w drodze, na trasie orszaku i ostatnia już przy żłóbku, który był umiejscowiony przy naszej szkole. Super inicjatywa, i doskonały sposób, by rodzinnie świętować tę uroczystość. 
Piszę o tym dlatego, że przypadło nam brać czynny udział w całej sprawie. Jeszcze w grudniu zostaliśmy zapytani, czy raczej poproszeni, by odegrać Świętą Rodzinę. Zaskoczenie było wielkie, ale jednocześnie poczuliśmy się niesamowicie wyróżnieni. Nie odmówiliśmy.:) I tak nasz Franek został małym Jezuskiem, mój małżonek Józefem, a ja Maryją. Stroje musieliśmy przygotować we własnym zakresie. Z efektów jestem zadowolona, tym bardziej, że myślę, iż stroje posłużą jeszcze nie jeden raz.
Chciałabym pochwalić się zdjęciami, lecz własnych nie posiadam. Jedynie mogę polecić to, co zamieszczone zostało w sieci, np. tutaj i jeszcze na stronie naszej parafii. Jeśli dotrą do mnie zdjęcia znajomych, to za zgodą postaram się umieścić kilka. A ze swoich to tylko wieczorną przymiarkę strojów mamy. Fotka zrobiona przez córcię.
 Przyznam, że pogoda na orszak była dziś idealna, nie można sobie wymarzyć lepszej - chociaż była totalnie niezimowa. Było słonecznie i bezwietrznie, na plusie około 12 stopni. 
Szkoda nam tylko było, że nie mogliśmy wziąć udziału całą rodzinką w tym wydarzeniu. Dwójka naszych dzieci jest chora. Gorączka, ból gardła i ogólnie złe samopoczucie. Wercia i Marcinek zostali w domu i z okna obserwowali orszak. Choróbska niestety, od czasu przed samą Wigilią, cały czas krążą po naszym domu.

16 grudnia, 2013

Skrzydła anioła * (aktualizacja)

Wczorajsza niedziela, zaczęła się dla nas wcześnie. Wojtuś miał służbę na 7.00 rano, więc pobudka była niewiele później jak na roraty. Natomiast w popołudniowej części, dla mnie upłynęła pod hasłem "strój aniołka". 
Tomek w najbliższy piątek ma w przedszkolu jasełka. Występuje w roli aniołka. Pani wystosowała prośbę o przygotowanie stroju. No i z tego powodu tworzyłam wczoraj skrzydła anioła.:) W sumie jestem zadowolona z efektu. Zrobiłam je z tektury, czterech kartek zwykłego papieru A4, białej bibuły i szerokiej białej gumy. Dodatkowe pomoce, to nożyczki, klej do papieru, igła i biała nić. Dorzucę zdjęcia, jak tylko je zrzucę z aparatu. To jest pięciolatek, więc uznałam, że nie będę szykowała mu nie wiadomo jakiego stroju. Tym bardziej, że będą to jasełka grupowe, a nie ogólnoprzedszkolne. Reszta stroju, to będzie biała bluzeczka, białe rajstopy, opaska z gwiazdką na czoło.
Poza tym musieliśmy usiąść z mężem wieczorem (jak już wszystkie pociechy zasnęły), domówić temat gwiazdkowych prezentów i przygotować listę spraw do ogarnięcia w tym tygodniu. Skończyliśmy na tyle późno, że rano mój kochany Małżonek, ze zmęczenia, przysnął na roratach (takie sytuacje mu się nie zdarzają). Z resztą, Wojtek z powodu późnego wyjścia z domu dzisiaj na roratach nie służył.
Dzisiaj natomiast codzienne i dodatkowe sprawy do ogarnięcia. :) Czas goni, a są rzeczy, które zrobić trzeba mimo, że na święta wybieramy się do Rodziców. Np. będziemy lepić uszka z grzybami (robię je wcześniej i mrożę). Poza tym, chciałam zrobić kartki na święta. Niestety nie dla wszystkich, ale przynajmniej dla naszych Dziadków, a pradziadków naszych dzieci. Pomysł już mam, efekty zamieszczę jak najszybciej się uda.
Zmykam.:)

* Jednak szatkę dla mojego Anioła zrobiłam.
Oto zdjęcie skrzydeł i Aniołka.:)




13 grudnia, 2013

Kozaki

W nawiązaniu do wczorajszego przypadku szkolnego, dzisiaj zdarzyła się taka oto sytuacja. 
Wojtuś, po czterech lekcjach wraca ze szkoły - o dziwo nadzwyczaj szybko, jak na jego powroty. Już w drzwiach zaczyna się skarżyć, na buty i stwierdza, że chyba nie swoje wziął bo są "jakieś luźne bardzo". Patrzę, a on w kozakach tego samego modelu - owszem - ale o cztery numery większych.:) Mówię mu - Synu, ty kogoś innego buty założyłeś - najpewniej kogoś z trzeciej klasy (mają wspólną szatnię z klasą trzecią). Musisz iść i zamienić. Zaczął mi tłumaczyć, że nie znajdzie, albo się pomyli i poprosił mamusię by to załatwiła. On popilnuje braciszków, na pewno nic się nie stanie.
Poszłam i zamieniłam. W szatni stały jego butki. Zastanawiam się o czym on myślał, jak je nakładał... Dobrze, że szkoła tak blisko domu. Zajęło mi to dosłownie 5 minut. A buty już podpisane, by nie doszło do kolejnej pomyłki.:)

12 grudnia, 2013

Flet i strój gimnastyczny;)

Dziś mam dzień, w sumie jak co dzień.;) Ale jakoś bardziej daje w kość.
Wkurza mnie ciągłe ogarnianie mieszkania, którego po godzinie (gdzie tam!), po 15 minutach nie widać. Mam ochotę wtedy warczeć ze złości. Ciągle coś.
Planuję sobie zdania do wykonania i ledwie się wyrabiam. Każda czynność jest skutecznie przerywana w innej nagłej potrzebie. Wiem, że to normalne przy takiej rodzince, ale czasem potrafi wkurzyć. Bo czas, który sobie skrzętnie gospodaruję, ciułam w minutkach pojedynczych, by móc na moment przysiąść i zrobić coś dla siebie jest mi zręcznie "wydzierany".
Choćby dzisiaj. Dzwoni moje dziecię najstarsze, po pierwszej swojej lekcji, ze łzami w głosie, że fletu zapomniała. Ja krzątam się jeszcze w stroju "wieczorowym", bo nie planowałam wychodzić. Super. No i co robię? Ekspresem przebiórka, biegiem do szkoły z bezcennym instrumentem (z myślą w głowie, że jej powiem co o tym myślę, jak wróci ze szkoły, i że to pierwszy i ostatni raz). Pukam, wchodzę do klasy, zamieniam dwa zdania z panią, przekazuję przedmiot i na odchodne słyszę: "Zdążyła pani w samą porę, ale nic by się nie stało, jakby Wercia dzisiaj nie miała fletu, bo ona już ma wszystko pozaliczane" - słowa pani M. z uśmiechem. Uśmiecham się, wychodząc spoglądam na córę, która przepraszająco się uśmiecha. "Ekstra" - myślę. Owszem, cieszę się, że uczy się piosenek i zalicza granie w pierwszych terminach, ale z fletem lecieć musiałam.:-]
Jest mały plus z tej porannej przebieżki. Znalazłam przy portierni,  w pudle rzeczy zagubionych, worek do w-f naszego pierwszoklasisty, któremu to zaginał w akcji i na ostatnich zajęciach powiedział pani, że nie ma stroju, bo: "mama mu nie dała". Cóż, jak zwykle wszystkiemu winna mama.
Miłego dnia życzę.

06 grudnia, 2013

Ciasteczka a'la Pieguski

W tym tygodniu robiłam do szkoły dla Wojtusia ciasteczka na kiermasz świąteczny, który odbędzie się w sobotę. Oczywiście znaleziony gdzieś kiedyś na jakiejś ulotce i spisany przepis zmodyfikowałam. Szczerze polecam, bo ciasteczka wychodzą pyszne. Swym wyglądem i smakiem przypominają "Pieguski".
 
Oto składniki:
1 kostka miękkiego masła (lub margaryny)
1 szklanka cukru
1 jajko
2,5 szklanki mąki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka sody
1,5 tabliczki gorzkiej czekolady
1 szklanka orzechów włoskich

Przygotowanie:
Czekoladę kroimy w kostkę, orzechy siekamy, ale dosyć grubo. Następnie ucieramy masło z cukrem, dodajemy jajko i mieszamy. Dodajemy mąkę, sodę, sól i znów mieszamy. Na końcu dodajemy orzechy i czekoladę.
Piekarnik rozgrzewamy do temperatury około 200°C. Z masy robimy kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Układamy je na blaszce w odstępach dosyć sporych, ponieważ ciasteczka w trakcie pieczenia "rozpłyną" się. Pieczemy około 15-20 minut.

Ja ten przepis nieco zmodyfikowałam, bo: dodałam kakao (1 łyżka stołowa), cynamon (1 łyżka stołowa), zamiast orzechów włoskich (nie miałam w domu) dałam płatki migdałów i ziarna słonecznika. Czekolady dodałam niecałą tabliczkę, również dlatego, że tylko tyle miałam. Ciasteczka po upieczeniu są chrupkie, nie za słodkie. Dzieciom bardzo smakowały. Ich dużym plusem jest fakt, że szybko się je robi. Z tej ilości wyszły dwie blachy ciasteczek.
Smacznego!

08 października, 2013

Ślubowanie

I po ślubowaniu. Teraz Wojtuś jest już 100% uczniem.;-) Zadowolony z tego bardzo.

Cała ceremonia przebiegła bardzo sprawnie, okraszona pewną dozą humoru w wykonaniu Pana Dyrektora.:-)


Był też krótki występ pierwszaków po ślubowaniu. Wesoła piosenka o literkach i inscenizacja ze Smerfami wkraczającymi w świat nauki uświetniły uroczystość.

Nasza dziatwa, która była na ślubowaniu (wszyscy oprócz Tomeczka, ten był w przedszkolu), spisała się doskonale. Wercia miała lekcje później, więc udało się jej uczestniczyć w uroczystości. Tak oto uczestniczyli chłopcy w całym zdarzeniu, Franek...
...i Marcinek.:)

 Nie mogłam się powstrzymać.;-) Tutaj jeszcze nasz Pierwszak na rozpoczęciu roku szkolnego...

... i w ławce szkolnej.



Tyle króciutko i na szybko.

03 października, 2013

Już październik, a ja milczę...

A milczę najzwyczajniej dlatego, że nie mam siły i czasu usiąść do pisania. Pisać jest o czym.
Wercia i Wojtek w szkole, czwarta i pierwsza klasa, więc trzeba doglądać - szczególnie pierwszoklasistę, bo potrafi tworzyć. Piękne rzeczy.;)
Tomek do przedszkola i codziennie rano marudzenie, bo nie ma siły wstawać, choć samo przedszkole lubi.
Marcinek ma tydzień przygód. Niekoniecznie przyjemnych. W poniedziałek musieliśmy na pogotowie i do dentysty jechać, bo potknął się schodząc po schodach i uderzył buzią w szczebel metalowy od barierki schodów. Jedynka zwichnięta - opis chirurga, ale chyba do uratowania będzie. W najbliższych dniach się okaże. W każdym razie w najbliższy poniedziałek jeszcze ponowna kontrola u dentysty by ocenić, czy ząb ocalał (jest ryzyko obumarcia). 
Dzisiaj Franek kończy 2 miesiące. Rośnie zdrowo, wczoraj był pierwszy raz na spacerze w nosidełku. Jest silny, dużo leży i śpi na brzuszku, więc główkę trzyma ładnie. To nosidełko, to z przyczyn praktycznych było, bo nie miałam siły targać gondoli z czwartego piętra. Był zadowolony, nawet się zdrzemnął. Jedyne co go drażniło, to powiewy wiatru, bo bidulek wstrzymywał wtedy oddech. 
A ja cóż... Też mam gorsze dni. O godzinie ósmej wieczorem czuję się zmęczona jakby była co najmniej jedenasta. Brakuje mi siły, w ciągu dnia łapie mnie kryzys i najchętniej poszłabym wtedy spać, a tu się nie da. Kręgosłup do tego daje popalić. Niestety nie mam innej opcji, w postaci choćby babci czy cioci do pomocy, więc muszę "dać radę". Na szczęście stan ducha na tyle dobry, że mimo trudów fizycznych, jeszcze daję radę. 
Głowa rodziny też pada z nóg. Z powodu naszych wspólnych niedomagań nie ma jak porozmawiać, by chociaż na bieżąco obgadać ważne tematy. Jest tylko wymiana informacji. Liczę, że w weekend nadrobimy.
O "dolegliwościach" szarej codzienności nie będę pisać, bo nie warto. 
Jutro u Wojtusia ślubowanie pierwszoklasistów. Postaram się coś "wrzucić". Liczę, że uda mi się zrobić jakieś zdjęcia.
Pozdrawiam serdecznie zaglądających tutaj "Ludzików". :)


24 czerwca, 2013

Dzień Ojca

Wczorajszy Dzień Ojca zbiegł się u nas z Mszą Św. na rocznicę Komunii Świętej Weroniki. Podwójny powód do świętowania.
Na początek poszliśmy na 10.30 do Kościoła. Potem pyszny obiad, po nim deser w postaci sernika na zimno (opiszę go niebawem w oddzielnym poście). 
Zrobiliśmy sobie sjestę poobiednią, a następnie wybraliśmy się całą familią na spacer. Zazwyczaj takie wyprawy odbywają się bez aparatu, czego potem żałujemy. Lecz wczoraj udało się go nie zapomnieć i tym sposobem mamy trochę wspólnych fotek.:)
Zanim wyruszyliśmy, w domu padły miny miesiąca, co widać poniżej. Myślę, że Marcin i Wercia, tym razem, pobili Tomka i Wojtka o głowę...;)


A tutaj już na spacerze. Rzadko udaje nam się zrobić zdjęcia w komplecie. Zazwyczaj któreś z naszych dzieci gdzieś "umyka" przy robieniu zdjęcia.:)
Mamy to szczęście, że mieszkając w mieście, jednocześnie jesteśmy otoczeni nieużytkami (spowodowanymi przez szkody pokopalniane), po których można się włóczyć niczym po łąkach.
Uchwycony w ostatniej chwili odlatujący bażant.:)


Tutaj tworzony z cieni totem indiański. Jak widać, po chwili nasza uwaga była już skupiona na "czymś" zupełnie innym.


Poniżej mama i tata.:)
 Kroczący w oddali Tomek, gdy zobaczył to zdjęcie zanosił się na swój widok śmiechem.

 Tutaj z kolei kilka naszych "zdobyczy" z dziedziny botaniki.;)
A na koniec spaceru, w drodze powrotnej, takie piękności spotkaliśmy. Dzieci były zachwycone tymi różami!
Na koniec czyszczenie stóp z piasku i drobnych kamyków. Pora do domu.:)

Jak wróciliśmy, od razu kąpiel. Marcinek padł w szlafroku, bez kolacji. Reszta ekipy również szybko oddaliła się na spoczynek. Mama i tata także...
Życzyli byśmy sobie więcej takich dni...:)

17 czerwca, 2013

Kakao

Ostatnio z mężem doszliśmy do wniosku, że wybryki naszych dzieci "przyłapane" powinniśmy fotografować, a potem krótką notką upamiętniać. Zważywszy, że dzieje się wiele. Przy czwórce dzieci prawie codziennie są sytuacje warte zapamiętania.:)
Piszę to w kontekście chociażby minionego tygodnia. We wtorek przed południem, Marcinek wysypał pół pudełka kakao. Stało się to w momencie, jak Wercia zbierała się do szkoły. Zrobił to ewidentnie dla zabawy, sądząc po efekcie, sypał nim jak piaskiem w piaskownicy. Przyłapany, był niesamowicie z siebie zadowolony. Pół kuchni było w pyle kakaowym. On sam cały pod prysznic. We mnie złość, że świeży zapas do pudełka wsypany i już połowy nie ma. Ale nic - trudno. Do tego, dodatkowa praca, bo trzeba to "draństwo" dokładnie wysprzątać, a w ósmym miesiącu ciąży - wiadomo. Do tego w czasie mycia tłumaczenie dwulatkowi, że nieładnie postąpił, że teraz będą mieli mniej kakao do picia, itd..
Tego samego dnia, po powrocie chłopców z przedszkola dalszy ciąg. Zajęłam się rozwieszaniem prania na suszarce. Robiłam to w dużym pokoju z powodu deszczowej pogody. W tle słyszałam perlisty śmiech Marcinka i Tomka. Nawet sobie pomyślałam, że pięknie się bawią w pokoiku (tam byli gdy szłam z praniem), skoro tak się chichrają... Lecz wtedy przyszedł do mnie Wojtek, którego widocznie śmiechy chłopców też zainteresowały i powiedział do mnie: "Mamo, a wiesz, że Marcin z Tomkiem w kuchni rozsypują kakao?" Masakra. Wchodzę i co widzę? Tomek stoi w odległości około pół metra od Marcinka siedzącego na blacie kuchennym, z pustym już pudełkiem kakao w dłoniach. Obydwaj przeszczęśliwi. Tomek częściowo oprószony, Marcin ponownie cały w pyle kakaowym. Kuchnia oczywiście też w kolorach brązu. Mi już ciśnienie podskoczyło na sam widok kuchni. Szybkie rozbieranie z ubrań, po czym dostali ode mnie nakaz udania się do swojego pokoju z zakazem wychodzenia do póki nie pozwolę. W tym czasie córka wraca ze szkoły i zastaje kuchnię ponownie w kakao. Do tego pytanie: "Jeszcze od rana to kakao tutaj?"... Wrr. Tłumaczę, że to drugie zdarzenie. I znów czyszczenie kuchni. Zapach kakao odczuwalny do wieczora...:) Teraz to mi trochę żal, że nie uwieczniłam tego co tam się działo... 
Z perspektywy, sam widok był przezabawny.:)

20 września, 2012

Szyszki



W sieci znalazłam przepis na szyszki. Bardzo prosty, bo niewiele potrzeba by je zrobić. Odrobinkę go zmodyfikowałam już przy pierwszym podejściu i obecnie brzmi tak:
 
Składniki:
1 puszka mleka skondensowanego słodzonego
1 czekolada (biała, mleczna lub gorzka do wyboru)
ryż preparowany ok 150 g
łyżeczka masła

duży garnek, deski lub tacki do wykładania zrobionych szyszek


Mleko wlać do garnka i postawić na średnio-małym ogniu, dodać masło i mieszać by się rozgrzewało i nie przywierało do dna. Gdy mleko jest już ciepłe dodać połamaną czekoladę (tej może być nawet 1 i 1/2). Dalej mieszać i czekać aż masa będzie lekko bąbelkować. Trzeba cały czas mieszać bo łatwo przywiera. Gdy już dosyć intensywnie bąbelkuje, zestawić z ognia i wsypać ryż. Całość mieszać, aż wszystkie ziarenka ryżu będą oblepione. Jak mieszając widzę, że zbija się, to zaczynam lepić. Zbyt gorąca masa słabo się lepi do siebie, za to masakrycznie do rąk!:) Do lepienia, by było łatwiej, używam pewnego wybiegu. Wlewam do małej miseczki troszkę wody i w niej moczę dłonie, ale tylko tak, by był lekko wilgotne. Dzięki temu masa do dłoni się nie lepi, a szyszko szybciej się formują. Lepię różnie - kuleczki lub szyszki. ;)
W zależności od wielkości wychodzi od 40 do nawet 60 sztuk, co przy moich dzieciach jest dobrym rozwiązaniem.;). Więcej na dłużej starcza. :)

W sumie to nie tylko dzieci są pieskami na szyszki, bo sporo dorosłych zjada je ze smakiem. Szczerze polecam i życzę smacznego!:)

30 lipca, 2012

Już jesteśmy w Siedlcach

Dojechaliśmy wczoraj wieczorem.
Dokładnie o 22.50 byliśmy pod blokiem. W sumie niezły wynik, zważywszy na fakt, że mieliśmy małą "przygodę" po drodze, wymuszoną przez akcję z Wojtusiem. Ostrzegam od razu osoby wrażliwe, bo czytanie może "ruszyć"... :)
 Podróż mijała nam dosyć wolno z powodu remontów dróg i dużego ruchu. Kiedy już mieliśmy 2/3 drogi za sobą, postanowiliśmy, że zrobimy sobie przerwę - ja na kawę, dzieci jakieś frytki chrupną. I wtedy wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Przed nami poruszał się wysłużony, zdezelowany maluch (nic broń Boże nie mam do tych samochodów! - kwestia marki, to czysty zbieg okoliczności), który potwornie smrodził. Zapach spalin i benzyny był bardzo intensywny. W jednej chwili Wojtek zakomunikował, że chyba zaraz zwymiotuje. Byłam oczywiście przygotowana do tej "ewentualności", więc woreczek poszedł w ruch, a ja błagając Wojtusia by jeszcze chwilę dał radę w lekkim niepokoju szukałam wzrokiem parkingu. Już miałam go na horyzoncie, gdy stało się!;)
Zjechaliśmy. Stanęliśmy w towarzystwie praktycznie samych TIR-ów. Wyskoczyłam z auta i posypały się komendy: Wercia i Tomek, zabawiajcie Marcinka;); Wojtusiu, Ty się nie ruszaj.
Oczywiście Marcinek wylądował w foteliku na zewnątrz (na szczęście był spokojny i zrelaksowany), Wercia i Tomek także (sami bardzo chętnie wyszli z auta - zapach wymiocin powalał). Dalej kolejno: mój plecak, fotelik Tomka, wózek (był pod nogami chłopców - ucierpiał).
Potem zabrałam się za Wojtusia, który z powodu zakazu ruszania się, siedział w zabawnej pozie. Wyglądał jak fakir. Wywołało to rozbawienie nas wszystkich.
Mój plan był taki, by wyjąć go w foteliku, na zewnątrz oczyścić i przebrać. Przedtem jednak chciałam zaprać fotel w samochodzie. Wilgotne chusteczki dla dzieci okazały się nieocenione.:)  Wymagało to wysiłku, ale wystawiłam go i najpierw zabrałam się za czyszczenie fotela. Na szczęście wieczór był bardzo ciepły. Już wtedy zaczął się przy nas kręcić piesek, dosyć młody, rudawy wielorasowiec. Moje działania posuwały się. Po fotelu samochodowym na warsztat poszedł Wojtuś. Wycieranie, mycie, przebieranie. Na nasze szczęście większość zawartości Wojtusiowego żołądka trafiła na siedzisko jego fotelika, a nie na jego garderobę. Fakt od pasa w dół trzeba było się przebrać, ale to niewiele. Piesek łasił się przy nas cały czas. Dzieci miały radochę niesamowitą. Najbardziej nie mógł się od niego odgonić Wojtuś. No i stało się coś, co gdzieś mi po głowie chodziło. Tenże kundelek zaczął wylizywać zawartość fotelika, lizał Wojtka najpierw, a gdy ten wstał, ostro zabrał się za jego fotelik. Zanim przebrałam Wojtusia, fotelik był już wylizany "do czysta" - jeśli można tak powiedzieć. Wercia i chłopcy na zmianę komentowali: "Mamo, o nie! Ble! Fuj! Jak on może!" itd.
Po chwili, Wercia dodała: "Wiesz mamo, ale ten piesek tak naprawdę zrobił nam dobry uczynek". Stwierdziła, że to pewnie św. Franciszek nam tego pieska podesłał. No i fakt, wystarczy na tę sytuację tylko inaczej spojrzeć. W tych warunkach nigdy bym tak nie wyczyściła tego pokrowca. Ów głodny piesek mocno ułatwił nam sprawę. Boża pomoc przyszłą w piesku...
Po takiej przygodzie uznaliśmy, że teraz już bez postoju jedziemy do celu. Jadąc spytałam Wojtka, czemu nie wymiotował do woreczka, który trzymał w ręce. Na co ten powiedział, że jak przykładał buzię do woreczka to przestawało mu się chcieć wymiotować, a jak odsuwał buzię, to znów go rwało... dlatego wymiotował poza woreczek.;) Masakra.:)
A teraz zaczynamy "wakacyjny" pobyt u Dziadków - bez obecności Dziadków, takie życie. Mam nadzieję, że przetrwam ten czas.:)

20 lipca, 2012

No i moja córka przekłuła dziś uszy...:)

Nie robiła tego oczywiście sama! Fachowo zajęła się tym Pani kosmetyczka. :)
Weronika spisała się. Nawet nie jęknęła, nie mówiąc o jakimś krzyku. Była bardzo dzielna, choć przestraszona. Powiedziałam jej, że jeśli się boi, może ściskać moją rękę... cóż, ślad miałam chyba ze 2 godziny. ;) Teraz tylko codzienne przemywanie wodą utlenioną, aż uszy się zagoją i zacznie się szaleństwo kolczykowe.:) Dobrze, że mam kilka par w zanadrzu...

Oto Ona bezpośrednio po zdarzeniu


A ja za to dzisiaj wizytę u dentysty zaliczyłam.:) Tak naprawdę to u Pani Dentystki, za którą przepadam.
To nasza rodzinna dentystka, i z całego serca cieszę się że na nią "trafiliśmy". Stało się to z polecenia koleżanki, bo po przyjeździe na Śląsk nie znałam żadnego dentysty, a pojawiła się potrzeba wizyty. Zaczęłam podpytywać znajomych. Jedna z koleżanek, powiedziała, mi o swojej, bardzo dobrej dentystce. Trzeba było tylko do Katowic podjechać - ale to nie problem. No i tak oto do dziś mamy świetnego dentystę.
Polecałabym panią Beatę każdemu, kto zapytałby mnie o dentystę. Ona jest z typu lekarzy, którzy leczą i ratują zęby, a nie zarabiają na umęczonych pacjentach i naciągają ich na drogie rozwiązania. Za to ją szanuję i podziwiam.:)

Dodać muszę, że może ze mnie trochę masochistka, ale lubię wizyty u dentysty, a w szczególności borowanie. :D


02 lipca, 2012

Domowy kisiel

Ostatnio zaserwowałam mojej córce domowy kisiel.
Tak się złożyło, że zebrała pół słoika owoców (czerwone i czarne porzeczki, jagody, poziomki i maliny). Zastanawiała się co z tego zrobić. Zasugerowałam jej kisiel. Niby niewiele tego, ale na kisiel wystarczyło.
Pamiętam, że moja św. pamięci babcia Lucia robiła w lecie kisiel właśnie ze świeżych owoców. To niewiarygodne, że pokolenie naszych dzieci myśli, że kisiel to tylko z torebki. Owszem, najczęściej tak się go teraz robi, ale... przecież niewiele trzeba, by to zmienić.

Kisiel domowy

Składniki:

owoce wedle uznania (na litr wody ok. szklanki owoców lub więcej)
2 łyżki cukru (około)
2 solidne łyżki mąki ziemniaczanej

Ja robię tak, że owoce gotuję w wodzie z cukrem. Oczywiście wcześniej odlewam nieco wody (ok. 150 ml) i w niej rozprowadzam mąkę ziemniaczaną. Gdy woda zacznie wrzeć czekam kilka minut, by owoce "oddały" smak i aromat. Następnie zmniejszam ogień i wlewam pozostałą wodę z mąką. Mieszam do zgęstnienia i po kilku minutach serwuję.
Jako, że moje dziecko lubi owoce w kisielu, serwuję go w takiej postaci. Dla osób, które nie lubią "farfocli" pływających w tym deserze, proponuję przed dodaniem mąki odcedzić zagotowany wywar owocowy.:)
Niestety nie posiadam zdjęcia opisanego deseru, więc nie mogę przedstawić go w całej okazałości.:) Zapewniam jednak, że w tym wydaniu jest rewelacją.

Życzę smacznego!

31 maja, 2012

Zepsute żelki

Wczoraj mój Małżonek pyta mnie: "Chcesz zepsutego żelka"?

Z pierwszej chwili sądziłam, że coś źle usłyszałam, albo chce sobie ze mnie zażartować.:) Dopytałam i okazało się, że słyszę dobrze. Odpowiedziałam zaczepnie: "Chcę." I czekałam co będzie dalej.
Słysząc moją zgodę, mój Drogi Małżonek, wyjmuje z szafki żelki Haribo, mieszankę różnych rodzajów żelków (przekrój smaków i rodzajów). W paczce było ich już niewiele, ale wśród nich zostało jeszcze kilka sztuk z lukrecją (nasze ulubione). Zapytałam o co chodzi z tymi zepsutymi, no i usłyszałam taką historię...
Kilka godzin wcześniej, mój Małżonek przyuważył, że Tomek poczęstował się żelkiem (akurat takim z lukrecją w środku) i po chwili, po dokładnym obgryzieniu pierwszej warstwy, ciemniejszy środek (czyli lukrecję) wyrzucił do kosza. Mąż jakby mimochodem zapytał: "Co robisz Tomeczku"? Na co nasz synek najzwyczajniej w świecie odpowiedział: "Wyrzucam żelka, bo jest zepsuty". "Ale on nie jest zepsuty" - bronił żelka Mąż, na co usłyszał: "Jest zepsuty, jest niedobry"!
Nasz czterolatek - jako, że znał smaki różnych żelków, a nie posmakowała mu czarna masa w środku żelka - uznał, iż na pewno żelki, które ją zawierają są zepsute. A co się robi z rzeczami zepsutymi? Do kosza. ;)

Nie pojedliśmy tym razem szeroko omawianej dziś lukrecji.:) Po oględzinach okazało się, że jej znakomita większość spoczywa już w koszu na śmieci...

19 maja, 2012

Roczek Marcinka

Minął już rok. Szybciutko.
Osiemnastego maja 2011 roku, o godzinie 0.45 przyszedł na świat nasz trzeci synek - Marcinek. Uwinął się ekspresowo.:)

Około 18.00 - 19.00, dzień wcześniej, zaczęły się lekkie, pojedyncze skurcze. Pojechaliśmy z mężem na zakupy, bo stwierdziłam, że jeśli to "już", to trzeba zaopatrzyć lodówkę, by odeszła jedna sprawa jak będę w szpitalu. Będąc w sklepie skurcze pojawiły się trzy razy (dosyć mocne), dlatego po powrocie zadzwoniłam do przyjaciół i poprosiłam by się zebrali, i tak lekko po 22.00 do nas podjechali. Byliśmy już wcześniej umówieni, że zajmą się dziećmi na czas porodu.
Natalka i Marcin byli jeszcze przed godziną dziesiątą. Ja natomiast czułam, że "temat" się rozkręca.:) Jeszcze zanim wyjechaliśmy do szpitala, a było to lekko po godzinie 23.00, puszczałam na Youtube piosenkę "Kobiety jak te kwiaty...", w interpretacji Zbigniewa Zamachowskiego i Grupy Mozarta. Polecam - ubaw przedni.
Tutaj jeszcze w domu, w brzuszku u mamy.:)

Do szpitala, przywiezieni przez Natalkę, dojechaliśmy około 23.30. Na chorzowskiej porodówce przywitała nas pielęgniarka z noworodków, którą pamiętałam z porodów Wojtka i Tomka (żałuję, że nie pamiętam imienia i nazwiska tej pani). Zostałam "zaproszona" do pokoju przygotowawczego, gdzie zaczęło się badanie ginekologiczne i tzw. wywiad. Okazało się, że rozwarcie jest już całkiem spore. Wywiad, o którym wspomniałam, to wypytywanie o wszystkie sprawy związane z obecną ciążą oraz wcześniejszymi ciążami i porodami.
Gdy skończyłyśmy - a trwało to godzinę - pożegnałam się z Natalką, która postanowiła wracać do naszych dzieci i do swego - wtedy jeszcze - narzeczonego. Ja poszłam z mężem do sali by przebrać się w koszulę. Po kilku minutach zaczęłam podążać na salę porodową. W sumie było to dosyć zabawne, bo przemieszczać się mogłam jedynie pomiędzy skurczami - były już na tyle silne, że nie mogłam iść w czasie ich trwania.
Na porodówce, po około 5 minutach Marcinek był już po tej stronie. Ciężko opisać pierwsze emocje, które przeżywałam przytulając nasze dzieciątko leżące na moim ciele. Trud porodu idzie w zapomnienie, a radość z obecności maleństwa jest nie do opisania. :)
Muszę tutaj wspomnieć, że chciałam Marcinka rodzić w pozycji tzw. kucznej, ale rozwarcie było na tyle duże, że nie miało to znaczenia jeśli chodzi o czas, dlatego zrezygnowałam. Marcinek narodził się na pierwszym skurczu partym.
Później wróciłam na salę poporodową, gdzie czekałam na przyjście męża i synka. Dzieciątko po porodzie zawsze jest badane, no i ubierane.:) Krzyś przyniósł nasze "małe zawiniątko", posiedział kilka minut i stwierdziliśmy, że lepiej by wracał do domu, bo jeszcze sporo nocy zostało, a od rana codzienność i emocje w domu. Wtedy zadzwonił do Marcina z pytaniem czy dałoby radę aby Natalka po niego przyjechała. No i tutaj było trochę śmiechu, bo Marcin sądził, że Krzyś go "wkręca", bo tak szybko chce wracać. :) Pamiętam, że jakieś 20 minut po pierwszej Natalka już była z powrotem. Zobaczyła naszego małego człowieczka, zrobiliśmy kilka fotek i pojechali do domu.
Oto kilka zdjęć naszego Marcinka z pierwszego roku życia.
Jeszcze w szpitalu.
Z mamusią i ucieszonym rodzeństwem.

Już w domu.
Z Tatusiem.
Pierwsze czytanki.
Usiadłem sobie sam - chciałby może powiedzieć.:)

Zaczyna raczkować.

Doskonale się bawi.
Marcinkowe "zaczepianie butelek", by popiszczały trochę.

A tutaj już nasz roczniak i jego torcik.






Życzymy Ci "STO LAT" Synku!:)

16 kwietnia, 2012

Pisanki

W Wielką Sobotę rano robiliśmy tradycyjną metodą pisanki. Robiliśmy je sposobem mojej śp. Babci Luci.

Specjalnie przygotowanym pisakiem zrobionym z patyczka i metalowej maleńkiej rureczki (patyczek a na nim metalowy aglet - wersja oryginalna), która była maczana w wosku, po czym pisaliśmy po skorupce różne wzorki.

Wosk musi być dobrze rozgrzany, płynny. Jedną z ciekawostek jest informacja, że najlepszy do tego jest WOSK PSZCZELI, którego my niestety w tym roku nie mieliśmy (ale za rok już będę przygotowana :)!).

Weronika i Wojtek głównie zajmowali się tą czynnością, Tomek uznał, że "nie i koniec". No, ja też zrobiłam maleńką próbkę umiejętności.

Zapału było wiele, efekt końcowy był nieco inny niż oczekiwaliśmy, ale nie poddajemy się. Praktyka czyni mistrza, więc za rok kolejna próba.


Pisanki barwione był farbką powstałą z wygotowanych obierek cebulowych (były zbierane przez ponad pół roku).



Kolor docelowy to od pomarańczowego przez rudy, aż do brązu - w zależności od długości "namaczania" pisanek. Najciemniejsze wychodzą, gdy są gotowane w obierkach. Bo można jajka ugotować wcześniej i potem tylko chwilę je pomoczyć w barwniku.

Jak na złość, nie mamy porządnego zdjęcia pisanek po kolorowaniu. Jedynie koszyczek "święconka" ma maleńką próbkę tego co między innymi nam wyszło.


Taki nieco spóźniony akcent Wielkanocny.:)